Historia jednego dnia i wielu miesięcy przygotowań - tak w skrócie można opisać książkę Stephena Ambrose'a opsującą największą operację desantową w historii ludzkości. Jak doszło do tego, że alianci w ciągu jednego dnia byli w stanie wysadzić na brzegach Normandii 175 000 żołnierzy, tysiące ton ciężkiego sprzętu i zaopatrzenia, przełamując jednocześnie niemiecką obronę "Wału Atlantyckiego"?
Trafnie ocenił przeciwnika feldmarszałek Rommel:
Nasi generałowie, którzy walczyli na Wschodzie, nie potrafią sobie wyobrazić, po co tu są. Tu nie chodzi o obronę naszych linii przed atakiem fanatycznych hord, które nie dbają o straty i stosują nieskomplikowaną strategię; mamy do czynienia z wrogiem, który angażuje do walki całą swoją inteligencję i wykorzystuje wszelkie możliwości techniczne, który nie szczędzi środków i realizuje każdą operację tak, jakby wielokrotnie ją przećwiczył
Na miesiące przygotowań do inwazji, prócz ćwiczeń i manewrów, złożyło się rozpoznanie miejsca desantu i rozwiązywanie problemów natury logistycznej. Jednym z nich było wybudowanie tysięcy łodzi desantowych, umożliwiających wyładowanie żołnierzy i sprzętu na ląd. Zadania tego podjął się Andrew Higgins - przedsiębiorca z Nowego Orleanu. Nie tylko opracował projekty łodzi desantowych, ale kierował ich również produkcją, motywując pracowników do wydajnej pracy, płacąc najwyższe stawki niezależnie od płci czy rasy. W fabryce wisiały transparenty "Kto się w pracy obija - państwom Osi sprzyja". Przygotowaniom do inwazji towarzyszyła szeroka akcja dezinformacyjna, której celem było przekonanie Niemców, że desant nastąpi w innym miejscu.
Po wielomiesięcznych przygotowaniach przyszedł czas na załadunek:
Wszystko ruszyło w drogę: dżipy, ciężarówki, ciężka artyleria, czołgi, pojazdy kołowo-gąsienicowe, motocykle i rowery. Na ulicach gromadziły się tłumy gapiów, którzy obserwowali tę nie kończącą się procesję. Dorośli pokazywali palcami znak V oznaczający zwycięstwo, ale gdy jedna z kompanii 1 Dywizji przechodziła przez jakąś osadę, chłopczyk w wieku jedenastu-dwunastu lat zawołał do sierżanta: „Już nie wrócicie!” Jego matka zaczerpnęła gwałtownie powietrza, chwyciła małego na ręce i pobiegła na czoło kolumny. Kiedy mijał ich sierżant, chłopiec wyszlochał: „Wrócicie! Na pewno wrócicie!”
Jako pierwsze ruszyły do walki jednostki spadochronowe zrzucone nocą do Normandii. Wiele załóg szybowców przypłaciło życiem lądowanie na usłanych wysokimi i zwartymi żywopłotami polach Normandii. Celem desantu spadochronowego było opanowanie kluczowych dróg, przecięcie linii telefonicznych wroga, wyeliminowanie stanowisk artylerii, zabezpieczenie skrzydeł dla lądującej rano piechoty.
Najkrwawsze epizody w dniu inwazji rozegrały się na plaży Omaha. Bombardowanie z powietrza wskutek złej pogody minęło się z celem o kilka kilometrów. Większość czołgów z pierwszego rzutu na plaży została zatopiona lub zniszczona przez niemiecki ostrzał. Chaos panujący na plaży, setki zabitych i rannych sprawiały wrażenie, że inwazja w tym miejscu została odparta. Jednak dzięki inicjatywie i odwadze oficerów oraz wsparciu ognia z niszczycieli, które podpłynęły bliżej w kierunku lądu, ryzykując wpadnięcie na mieliznę i ostrzałem z morza zniszczyły lub sparaliżowały, amerykańskie oddziały przedarły się przez Wał Atlantycki również w tym miejscu.
Książka przedstawia obraz walk oczami zwykłych żołnierzy, wolny od analiz sztabowych czy nudnych raportów. Przewija się w nich szereg barwnych epizodów. Jednym z nich jest urodziwa Francuzka jadąca na plażę rowerem, by zabrać z niej swój zostawiony tam poprzedniego dnia kostium kąpielowy. Morze jest usłane tysiącami alianckich jednostek pływających. W innym miejscu wśród odgłosów walki, francuski chłop wychodzi z koniem w pole, jak gdyby nigdy nic.
Jeśli chodzi o polskie akcenty, to w książce zaskakująco często przewija się wątek Polaków w mundurach Wehrmachtu, broniących Wału Atlantyckiego". Polacy pojawiają się też po stronie aliantów. Na czele floty inwazyjnej płynął polski niszczyciel "Ślązak", dowodzony przez komandora Romualda Nałęcza Tymińskiego. Polski okręt wspierał ogniem brytyjskich żołnierzy atakujących z plaży Sword.
Pod koniec dnia, choć żadna jednostka nie osiągnęła zaplanowanych celów, a zdobyte przyczółki na plażach nawet nie były ze sobą połączone, można było stwierdzić, że zakończyło się powodzeniem. Niemcy nie byli w stanie podjąć żadnej zdecydowanej akcji zaczepnej.
Pozytywną stroną książki Stephena Ambrose'a jest oddanie głosu zwykłym żołnierzom, to oni są tutaj głównymi bohaterami, to ich oczami widzimy, żołnierzy wymiotujących na łodziach wskutek choroby morskiej, chaos pola walki, plaże usłane ciałami i zabitych żołnierzy. Uwolnienie od nudnej narracji historyków wojskowości i oddanie głosu uczestnikom wydarzeń wychodzi książce na dobre i czyni ją strawniejszą dla przeciętnego czytelnika.
Ebooka nabyłem za 12,50 zł, dzięki serwisowi upolujebooka.pl.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz