Parę dni temu otrzymałem mejla od firmy Adobe z informacją o włamaniu na serwery i konieczności zmiany hasła. Co ciekawe, teraz nie jestem tej wiadomości w stanie odszukać, wygląda jakby zniknęła w tajemniczy sposób z mojego konta mejlowego.
Konto na Adobe musiałem założyć, by skorzystać z zakupowanych e-booków zabezpieczonych Adobe DRM (Digital Rights Management). Warto przypomnieć, że jeszcze dwa lata temu zdecydowana większość e-booków na polskim rynku była zabezpieczona w ten sposób. Wyglądało to tak najpierw człowiek musiał kolejno wykonać czynności:
- założyć konto na stronie Adobe,
- pobrać i zainstalować oprogramowanie Adobe Digital Edition (ADE)
- autoryzować czytnik obsługujący oprogramowanie Adobe
- dokonać zakupu ebooka,
- pobrać plik ACSMI
- otworzyć go programem ADE, który pobierał właściwy plik ebooka
- skopiować plik z komputera na czytnik
Przy następnym e-booku czynności 4-7. Niemało posiadaczy Kindle ze zdumieniem odkrywało, że nie mogą przeczytać na swoim e-booków zakupionych w Empiku, ponieważ ich czytnik nie posiadał oprogramowania firmy Adobe i nie obsługiwał formatu EPUB. Wydawało się, że wydawcy zabezpieczeń DRM z pełnym oddaniem i zaangażowaniem godnym lepszym sprawy, będą bronić Adobe DRM. Gdy odtajały śniegi i przyszła wiosna 2012 r., e-księgarnie zaczęły rezygnować z zabezpieczeń Adobe DRM na rzecz znaku wodnego – zakodowanej w pliku informacji o transakcji i nabywcy e-booka. Choć Adobe DRM nie został zupełnie wyeliminowany z polskiego rynku książki elektronicznej, to obecnie znajduje się poza jego głównym nurtem.
Łupem włamywaczy oprócz danych prawie 3 milionów klientów firmy Adobe, w tym numerów kart kredytowych, miał paść kod źródłowy Adobe Readera. Zdarzenie miało miejsce w połowie sierpnia, a zostało odkryte dopiero 17 września.
Z technologii firmy Adobe korzystamy często nie zdając sobie sprawy, czy to oglądając filmy na youtube, wypełniając zeznanie podatkowe, czy przeglądając pliki PDF. Atak na Adobe to bolesna lekcja pokory, z której wnioski również wnioski powinni wyciągnąć pozostali internetowi giganci. Cała sprawa skłania też d gorzkiej refleksji nad kwestią ochrony naszych danych gromadzonych na serwerach amerykańskich firm. Z myślą, że dostęp do nich mają służby specjalne Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników zdążyliśmy się już oswoić, teraz trzeba przywyknąć, że dostęp do nich mogą mieć również inne bliżej nieokreślone osoby lub organizacje.
W Europie Zachodniej cała sprawa będzie stanowić, asumpt do dyskusji rezygnacji z systemu DRM oferowanego przez firmę Adobe, który skutecznie może chronić ebooka przed nieuświadomionym technologicznie użytkownikiem, a zarazem stwarzać zagrożenie dla jego prywatności. Ewentualnych roszczeń z tytułu poniesionych strat wskutek wpadki firmy Adobe, możemy dochodzić przed... irlandzkim sądem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz